Dzień 11.
Tylko krótka przejażdżka. Towarzyszę Inie w porannym biegu.
Dzień 12.
Wpadamy na pomysł, by pojechać na znalezioną w necie ciekawą plażę w Pozo Negro.
Ruszamy ścieżką rowerową, potem nadmorskim, a raczej nadoceanicznym deptakiem, który kończy się i przechodzi w drogę gruntową. Na początku jazda jest dość przyjemna, z biegiem czasu nawierzchnia staje się coraz bardziej wyboista, no i dołączają podjazdy, coraz większe.
Na niektórych zmuszeni jesteśmy prowadzić rowery.
Docieramy w końcu do Pozo Negro. Mała wioska położona nad bajkową zatoką. Kilku ludzi, trochę więcej kóz. Kąpiemy się bardzo ostrożnie, ponieważ fale są spore, dno kamieniste i jest trochę niebezpiecznie.
Żeby nie wracać tą samą drogą postanawiamy jechać jednak asfaltem. Gdy wjeżdżamy na główna drogę, wiodącą przez niemal całą wyspę, po raz kolejny poznajemy prawdziwe oblicze Fuerteventury.
Jedziemy pod wiatr tak silny, że nawet przy jeździe w dół trzeba solidnie pedałować, by osiągnąć magiczne 15km/h ☹. W końcu docieramy do Caleta de Fuste.
Kąpiel, wychodzimy na obiadokolację, po której młodzi zabierają nas na kolejną atrakcję – Los Molinos.
To mała wioska, ale to nie ona jest celem. W czasie dużego odpływu, który występuje tylko parę dni w roku, po lewej stronie od wioski, odkrywają się jaskinie. Można do nich wejść brodząc po płytkiej wodzie, choć jedna z nich wymaga podpłynięcia ok. 20m. Niestety bez zdjęć, żeby nie zamoczyć telefonu ☹.
Dzień 13.
Dzisiaj wycieczka do muzeum sera – Museo del Queso Majorero.
Zwiedzamy, poznajemy historię/hipotezę powstania Wysp Kanaryjskich. Oglądamy archiwalne filmy, na których jest pokazana hodowla kóz oraz wyrób tradycyjnych serów. Muzeum samo w sobie niewielkie, ale dopełnia go piękny, odrestaurowany młyn/wiatrak oraz ogród z kaktusami.
Podoba nam się, kupujemy w sklepiku kilka serów do degustacji i idziemy do kawiarenki na kawę i sernik – oczywiście z sera koziego. Pyszny!
Zadowoleni wracamy niespiesznie do Calety, nie wieje dziś tak mocno, no i mamy w większości z górki 😊.
Dzień 14.
Główny punkt programu – Playa de Cofete.
Jedziemy tam wypożyczonym autem, całą ekipą włącznie z psem. Dojazd zajmuje sporo czasu, ponieważ ostatni odcinek, to ok 18 kilometrowy odcinek krętą, szutrową drogą. Zatrzymujemy się u góry na punkcie widokowym i… wow! Niesamowite.
Największa (ok.12km), najpiękniejsza, najbardziej dzika i niedostępna plaża na wyspie.
Zjeżdżamy na plażę. Fale potężne, słychać ich huk. Kąpiel tylko w wodzie sięgającej do kolan. Dalej zbyt niebezpiecznie. Zostawiamy młodych i idziemy na dłuuugi spacer.
Wrażenia niesamowite, po kilkuset metrach nie ma już przed nami nikogo, tylko ogromna przestrzeń.
Z jednej strony szalejący ocean, w środku potężna połać drobniutkiego piasku, po drugiej stronie potężny masyw górski.
Zaczyna się robić strasznie gorąco, postanawiamy się powoli zbierać.
Po drodze obiad w Morro Jable i do domku.
Dzień 15.
Dzisiaj dobiega końca nasz urlop. Pora wracać. Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo udało na się zobaczyć dużo więcej, niż pierwotnie planowaliśmy. Pogoda dopisała fantastycznie.
Wybieramy się jeszcze na przedpołudniowy spacer połączony z kąpielą w oceanie. To taka nasza forma pożegnania z Wyspami i oceanem (przynajmniej na jakiś czas).
Na lotnisko wyjeżdżamy bez sakw, młodzi nam dowiozą razem z kartonami.
Fuerta żegna nas… silnym wiatrem ☹. Docieramy nieco umęczeni i spoceni. Pakujemy rowery, przebieramy się, żegnamy z młodymi i fru do domku.
Będzie co wspominać.
Cześć, piękna przygoda, fajnie opisana, zdjęcia.. no cóż, jak zawsze – piękne. Pozdro