Dzień 8.
Wybieramy czynny odpoczynek i ruszamy nowo ogarniętą drogą, która okazuje się lepsza, w stronę lotniska.
Ale nie ono jest celem. Kilka kilometrów wcześniej odbijamy w prawo zgodnie z drogowskazem z napisem Anaga. To PRZEPIĘKNY rezerwat. Wysokie góry i porośnięte lasami wawrzynowymi zbocza i doliny.
„Miejsce to jest rezerwatem biosfery, w którym występuje najwięcej gatunków endemicznych w Europie”.
Znowu wspinamy się na wysokość ponad 1000m 😉.
Podziwiamy, zatrzymujemy się w co ciekawszych miejscach, fotografujemy i zbliżamy się do… zjazdu.
Kolejny już, karkołomny zjazd serpentynami w dół. Zaczynamy się przyzwyczajać 😊
Kończymy go na sztucznie usypanej plaży – Playa de Las Teresitas, na którą przywieźli piasek z Sahary.
Kąpiel, opalanko, kąpiel, opalanko…
Po powrocie do kwatery prysznic, chwila odpoczynku i spacerek na zakupy. Kolacja już w pokoju.
Dzień 9.
Dzisiejszy dzień poświęcamy w całości poznaniu atrakcji, które oferuje stolica Teneryfy. Piechotą.
Na start wybieramy wystawę strojów karnawałowych pochodzących z dwóch największych karnawałów na świecie – w Rio de Janeiro i… w Santa Cruz de Tenerife (!).
Po zabukowaniu darmowych biletów przez internet docieramy z kilkuminutowym opóźnieniem na miejsce. Witają nas sympatyczni panowie na recepcji i zapraszają do środka. Wystawa nie jest jakaś specjalnie wielka, ale wrażenie robi potężne. W kilku salach zgromadzono kilkadziesiąt kostiumów tancerek, biorących udział w owych karnawałach, począwszy -z tego, co pamiętam- lat 70.
Wielkie nakrycia głowy, szerokie suknie, pióra, cekiny, woale i wszystko świecące, błyszczące. We wszystkich chyba kolorach świata. Ogrom przepychu.
Dowiadujemy się, że karnawał w Santa Cruz de Tenerife z roku 1987 został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa za sprawą tańczących na jednym placu 250 000 ludzi.
Po raz kolejny został wpisany w 2011, gdy ponownie 250 000 ludzi utworzyło na Plaza de la Candelaria, tańcząc do specjalnie utworzonej choreografii, najliczniejszy flashmob na Świecie (można tu podejrzeć https://www.youtube.com/watch?v=s9zPcFdfnQQ )
W sumie w w/w Księdze są 4 wpisy dotyczące tej imprezy.
Następnie udajemy się spacerkiem na Plac Hiszpański, zatrzymując się po drodze w małej kawiarence na kawę. Kawę niezwykłą.
Barraquito. To kawa z Teneryfy. Stanowi połączenie mleczka skondensowanego, likieru cytrusowego, espresso i spienionego mleka, zwieńczone cynamonem oraz skórką z cytryny lub limonki. Pychota.
Jak już wcześniej wspomniałem docieramy na Plac Hiszpański. Wow. Największy plac na Wyspach Kanaryjskich. Wielki staw(?) z fontanną pośrodku i magicznym kolorem wody oraz spory napis z nazwą miasta, przy którym chyba każdy turysta cyka selfika. Robimy i my.
Maszerujemy w kierunku Palmetum mijając po drodze Auditorio – wielką salę koncertową o niezwykłym wyglądzie, przywołującym na myśl Operę w Sydney lub Miasteczko Sztuki i Nauki w Walencji. Obchodzimy wokół i oglądamy wielkie głazy, stanowiące falochron, na których wymalowano portrety ważnych ludzi świata muzyki. Znajdujemy kilka perełek.
Docieramy do Palmetum, ogrodu botanicznego o powierzchni ok.12 ha, na zrekultywowanym wysypisku śmieci. Niemal w centrum miasta. Na terenie którego zgromadzono ponad 400 gatunków palm, co czyni je jednym z największych kolekcji botanicznych palm tropikalnych wysp na świecie.
Chodzimy, podziwiamy, odpoczywamy w ich cieniu i robimy niezliczoną ilość zdjęć.
Teraz już tylko spacerek do wynajętego mieszkania, zakupy, kolacja i powolne pakowanie się.
Jutro Fuerteventura.
Dzień 10.
Kwaterę opuszczamy trochę wcześniej niż pierwotnie planowaliśmy, ze względu na pogodę no i na spory podjazd, który nas czeka. Ruszamy i mozolnie wspinamy się w kierunku lotniska. Po ok.1,5 godz docieramy na wysokość powyżej 600m, odpoczywamy trochę pijąc kawkę w Maczku.
Nawet się nie spodziewamy, że dopiero teraz się zacznie pod górkę.
Wpadamy na lotnisko nieco ponad 2 godziny przed odlotem, a tam czeka na nas niespodzianka.
Kiedy kilka tygodni wcześniej kupowaliśmy bilety na ten lot była informacja, że jak będziemy chcieli lecieć z rowerami, to trzeba ten fakt zgłosić na ich infolinii. Prosimy syna, by w naszym imieniu tam zadzwonił. Zgłosił to i osoba, z którą rozmawiał potwierdziła to, co wcześniej wyczytałem na ich stronie, że rowery nie muszą być spakowane w kartony. Gdy docieramy na check-in pani odmawia odprawy rowerów, twierdząc, że muszą być spakowane. Tłumaczę jej, że syn dzwonił i potwierdzili mu, że nie. Upiera się przy swoim i woła z biura za nią chyba jakąś przełożoną, która potwierdza to samo. Zaczyna się robić nerwowo. Pani się w pewnej chwili obraziła… wstała, zabrała wszystkie dokumenty i… poszła sobie (!).
Widzę na stanowisku obok młodego chłopaka, zaczynam mu tłumaczyć całą sytuację. W przeciwieństwie do obrażonej pani wykazuje zainteresowanie i chyba chęć pomocy. Zaczynam drążyć skałę 😉. Odnajduję na ich oficjalnej stronie regulamin i pokazuję mu zapis, jak tam istnieje. Przyznaje mi rację i przywołuje ową panią przełożoną, która niechętnie, ale również to czyta i… w końcu zaleca chłopakowi odprawić nasze rowery!!!
Muszę jeszcze spuścić powietrze z kół, odkręcić pedały, przekręcić kierownice i unieruchomić koła.
Dostajemy wymarzone naklejki z kodem kreskowym oraz napisem FUE i zostajemy skierowani na stanowisko nadawania bagażu specjalnego.
Uff… Kamień z serca.
Lecz to jeszcze nie koniec.
W tym całym zamieszaniu nieopatrznie chowam klucz do odkręcenia pedałów, razem z pedałami do sakwy. Jest tam też już u-lock, którego nie chciałem zostawiać przy rowerze, żeby się nie zgubił. Podczas kontroli zostaję poproszony na bok i wypakowuję wszystko z sakwy. Docieramy do nieszczęsnego klucza i u-locka. Sroga mina funkcjonariusza zwiastuje nowe problemy. Tłumaczę mu co to jest i dlaczego mam te przedmioty, że podróżujemy z rowerami itd. Sorry, są niebezpieczne, nie polecę z tym. Pytam gościa, co mam teraz zrobić. Zaleca mi, aby to nadać jako bagaż na check-in.
Wracam. Z daleka widzę „przesympatyczną”, obrażoną kobitkę i już wiem, że nie będzie łatwo. Podaję jej paszport, kartę pokładową i… reklamówkę z „niebezpiecznymi przedmiotami”. Zaczęło się – pada słowotok po hiszpańsku, podparty silną gestykulacją. Wstaje, idzie do biura za nią pokazuje przełożonej, ta reaguje podobnie. Oddaje mi, odchodzę zrezygnowany i rozglądam się za koszem na śmieci. Pod nosem wyrażam swoją dezaprobatę dla nich, za brak jakiejkolwiek chęci pomocy z ich strony. Czy to pomogło? Nie wiem. Słyszę za plecami „Senor!” Obrażona pani nada mi to, jako bagaż specjalny. Cieszę się i dziękuję jej za to. Odkupiła swoje winy – myślę😉.
Uprzedzając fakty napiszę od razu, że to nie dotarło z nami na Fuertę. Zgłosiliśmy to na lotnisku, zaczęli szukać i znaleźli, ale już po naszym powrocie do kraju. Jest u syna.
W końcu idziemy do bramki i do samolotu. W samolocie przesympatyczna stewardesa uderza się w rękę przechodząc obok części bagażowej w wystająco nieco kierownicę, poprawia rower…i grozi nam palcem. Ale na szczęście wszystko z uśmiechem na twarzy.
Po 50 minutach lotu jesteśmy na lotnisku na Fuerteventurze, montowanie rowerów (bez klucza do pedałów metodą na MacGyvera). Podjeżdżamy na pobliską stację benzynową, by za 1E napompować koła świeżym wyspiarskim powietrzem.
Po półgodzinnej jeździe witamy się z dziećmi.