Dzień 4.
Dzisiaj głównym punktem programu jest przemieszczenie się do Puerto de la Cruz.
Z racji słabo rozbudowanej sieci dróg zmuszeni jesteśmy jechać główną drogą TF-5. Na szczęście pobocze jest czasami szersze, niż pas dla ruchu samochodów 😉. Jedzie się fajnie i dość szybko. Około południa docieramy do miasta docelowego.
Dużo emocji wywarł na nas zjazd z głównej drogi w okolice Loro Parku. Stromo, jak diabli, gorzej niż na Masce (!). W samej końcówce nerwy i hamulce nie wytrzymują. Ina schodzi z roweru i prowadzi – mi udało się zjechać, ale na granicy ryzyka upadku.
Jako, że mamy ponad 2 godziny do zameldowania, udajemy się na plażę. Potem jedziemy nieśpiesznie do hotelu. Zatrzymujemy się tam na 3 noclegi. Odpoczywamy.
Dzień 5.
W drugim dniu pobytu w Puerto de la Cruz odwiedzamy Loro Park. Wychodzimy z niego dopiero późnym popołudniem.
Wywiera na nas ogromne wrażenie.
Później jeszcze spacer po promenadzie, zachód słońca i kolacyjka.
Pełni wrażeń, zadowoleni wracamy wieczorem do pokoju.
Dzień 6.
Kolejny dzień przeznaczony głównie na odpoczynek. Ale nie bierny 😉.
Znaleźliśmy w necie jakąś podobno świetną plaże, postanawiamy sprawdzić czy tak jest w rzeczywistości.
Maszerujemy w upale ponad 5 km, droga trochę skomplikowana, ale dzięki temu na plaży nie ma tłumu.
Plaża rewelacja, petarda !
Drobniutki, czarny piaseczek i dość spore fale to dobra recepta na dobrą zabawę.
Umęczeni beztroską zabawą, panującym upałem i marszem docieramy do pokoju, żeby złapać drugi oddech. Odświeżamy się i ruszamy w poszukiwaniu tak potrzebnej energii, w postaci jakiegoś sensownego posiłku. Przypuszczamy atak na pizzę. Okazuje się, że się trochę przeliczyliśmy 😉. Albo nie byliśmy aż tak głodni, albo była aż tak duża (raczej to drugie).
Suniemy w ślimaczym tempie do hotelu, dobrze że jest winda 😉.
Dzień 7.
Kończy się nasz pobyt w tym przepięknym mieście i musimy się bardziej zbliżyć do lotniska, tym razem północnego (TFN), skąd mamy lot na Fuerteventurę. Swoją drogą zastanawiamy się cały czas, że na tak w sumie niedużej wyspie są 2 lotniska.
Pedałujemy do stolicy – Santa Cruz de Tenerife.
Niby niecałe 40km, ale droga tak pofałdowana, że wychodzi prawie 900m w pionie.
Przy lotnisku jesteśmy na wysokości ok. 600m, temperatura spada do 18 st, zaczyna kropić deszcz. Zatrzymujemy się na kawę w znanej sieci restauracji, by przeczekać. Wiemy, że czeka nas na koniec już tylko zjazd, tak że luzik.
Nic bardziej mylnego. Obciążone rowery szybko nabierają prędkości, na ulicach dość spory ruch a droga sprawia wrażenie, że jest coraz bardziej stromo (!). Do tego stopnia, że w pewnym momencie obydwoje odpuszczamy i schodzimy z rowerów. Mamy świadomość, że za kilka dni będziemy musieli to z powrotem podjechać. Wieczorem gorączkowo szukam alternatywnej drogi (na szczęście jest taka opcja).
Docieramy do wynajętego duuużego mieszkania. Wnosimy nasz dobytek na 3 piętro, kąpiemy się i… idziemy na spacer, na jakiś posiłek i po zakupy.