.

Po czterech latach przerwy spowodowanych głównie przez zamieszanie związanie z powszechnie znanym wirusem oraz innymi czynnikami – wracamy.

Tak, wracamy do swojego ulubionego sposobu spędzania wakacji/urlopu.

Lecimy z rowerami gdzieś i tam sobie jeździmy.

Z racji tego, że na Fuerteventurze mieszkają nasze dzieci, które już kilkakrotnie odwiedzaliśmy, no i chcemy to zrobić ponownie, wybór pada na Wyspy Kanaryjskie.

Fuerteventurę poznaliśmy już chyba dość dobrze w czasie naszych wcześniejszych wyjazdów, zwiedziliśmy też Lanzarote podczas kilkudniowego tam pobytu, nasza stopa również postała na Gran Canarii. Raczej oczywiste jest, że wybór nasz pada na Teneryfę (no i potem Fuertę).

Przygotowania rozpoczynamy od… czytania i oglądania. Im więcej czytamy, tym bardziej nas cieszy możliwość poznania kolejnej, jakże innej wyspy tego archipelagu.

Ruszają jednocześnie przygotowania logistyczne – bilety, rezerwacja kilku pierwszych noclegów, remont rowerów (o tym dalej), opracowanie tras, organizacja kartonów do spakowania sprzętu itp.

Ponieważ Teneryfa jest wyspą górzystą, a przynajmniej bardzo pofałdowaną decydujemy się zabrać rowery MTB. Nie jeździliśmy na nich jakiś czas i wymagają solidnego przeglądu i napraw – co praktycznie jest jednoznaczne z ich remontem. Rozbieram wszystkie podzespoły, czyszczę, smaruję wymieniam uszkodzone lub zużyte części. Wymieniam dętki, klocki hamulcowe (tam szczególnie WAŻNE!), wyposażenie, demontuję niepotrzebny osprzęt. Robimy kilka jazd próbnych, by na miejscu nie było niespodzianek, no i rowery do kartonów!

Cała reszta trafia do sakw rowerowych i ruszamy…

Dzień 1.

Docieramy z tym naszym majdanem do Pyrzowic (czas precyzyjnie dopasowany😉), nadajemy rowerki, odprawiamy się i lecimy 😉

Po ponad 5 godzinach lądujemy na Teneryfie, na południowym lotnisku TFS. Jak zwykle, choć nie tak, jak zwykle – odbiór bagaży i wychodzimy przed terminal na montaż rowerów. A tam WIATR!!! Tak silny, że przewraca rowery, kartony, powoduje ogólny zamęt. Dajemy radę i po ok. pół godzinie jesteśmy gotowi do jazdy. Pierwsze metry straszne. Nie dość, że rowery solidnie obciążone, nie dość, że silny wiatr, to jeszcze od razu ostry podjazd. Docieramy do autostrady, którą przekraczamy, tam zmieniamy kierunek i wiatr staje się naszym sprzymierzeńcem 😊

Do tego piękny zachód słońca i świadomość, że teraz będzie z górki i z wiatrem dodatkowo powiększa uśmiechy, które już i tak mamy na twarzach. Do pierwszej kwatery mamy nieco ponad 8 km, po drodze robimy jeszcze zakupy i wbijamy do uroczego pokoiku.

Dzień 2.

Rano wstajemy i od razu wpadamy w nasz, już dużo wcześniej wypracowany schemat. Śniadanko, pakowanie i ok. 8-ej siedzimy już na siodełkach. To, co wczoraj zjechaliśmy w dół musimy teraz podjechać 😉. Nowy dzień, nowe siły i świadomość miejsca, gdzie jesteśmy działa bardzo motywująco. Niby odcinek do pokonania nie jest specjalnie długi, ale w połączeniu z prawie 700-metrowym przewyższeniem, dość silnym wiatrem i temperaturą oscylującą w granicach 30 stopni robi swoje. Po drodze mijamy piękne miasto Los Christianos – tam już tradycyjnie przerwa na loda.

Po drodze mijamy niekończące się plantacje bananów.

Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Alcala, gdzie mamy kolejny nocleg. Po angielsko-hiszpańskiej rozmowie i ogarnięciu pokoju, kąpieli ruszamy tradycyjnie na spacer w celu poznania okolicy. W drodze powrotnej zakupy i po spożyciu części prowiantu, bez zbędnej zwłoki uderzamy w kimono.

 Jutro ważny dzień.

Dzień 3.

Masca – to będzie dziś najczęściej powtarzane słowo.

Pobudka dość wcześnie. Chcemy ruszyć jeszcze przed 8-mą, by uniknąć jazdy w upale. A że do pokonania mamy niezły odcinek wydaje się to być jedyną rozsądną opcją.

Pierwsze ok.4 km dość fajnie, w miarę płasko, jak rozgrzewka. Docieramy do Los Gigantes i tam się dopiero zaczyna prawdziwa jazda. Kierujemy się w góry i zaczynamy kilkunastokilometrowy podjazd na legendarną MASCĘ.

Przypominam sobie, jak o tym czytałem w domu, przed komputerem, oglądałem fotografie i przechodziły mi po plecach ciarki, a dziś jesteśmy tutaj, w tym magicznym miejscu i jedziemy w górę.

Podjazd trochę monotonny na razie, choć dość fajny – stałe nachylenie. Z obciążonymi rowerami jest trochę inna jazda, ale wiemy o tym i staramy się utrzymać stałe tempo i nie dać się ponieść emocjom. Wyprzedza nas chyba 2 kolesi na szosówkach, spoglądając z zaciekawieniem. My spokojnie, metr po metrze oddalamy się od oceanu zarazem wznosząc się w górę. Licznik w ślimaczym tempie wskazuje kolejno wysokość 300, 400, 500 metrów. Widoki w tyle imponujące. Do przodu niewiele widać, tyle, że … jest pod górę. Jest 590 m, miejscowość Tamaimo stajemy pod sklepem. Pora na loda. Siadamy na ławeczce w cieniu i wcinamy lody w kształcie kawałka arbuza. Uśmiechy nie gasną. Mija nas jeden rowerzysta.

Po chwili znowu ruszamy. Jest 600, 700 a my jedziemy dalej. Docieramy w końcu do Santiago de Teide, na liczniku 929m. Wysoko. Ale wiemy, że łatwe już było (!). Pijemy kawkę w uroczej kawiarence i spoglądamy w górę. A tam, daleko widać drogę – nasza drogę.

Ruszamy.

Drogowskazy wskazują jedyny właściwy kierunek – Masca.

Ciarki po plecach i zaczynamy podjazd na Mirador de Cherfe. Blisko, bo ok. 2 km ale nie dystans gra tu główną rolę, ważniejsze jest 19% nachylenie (!). Przy każdym naciśnięciu na pedały czuć, jak przednie koło traci kontakt z podłożem, sakwy dodatkowo odciążają przód. Samochody jadące z góry i pod górę też nie pomagają, choć starają się nie przeszkadzać, a kierowcy i pasażerowie patrzą na nas (chyba) z podziwem.

Docieramy do magicznego punktu Mirador de Cherfe. Schodzę z roweru, wspinam się na kilkumetrowa skałkę i… zamieram…

Nawet nie jestem w stanie podjąć się próby opisania tego widoku…

Jego chyba nie da rady opisać słowami, ani nawet przedstawić za pomocą fotografii – nie są w stanie oddać, nawet po części, TEGO widoku.

Adrenalina i endorfiny buzują na ten widok oraz na świadomość, że … teraz czeka nas zjazd.

Podobnie, jak ostatni odcinek podjazdu początkowy odcinek zjazdu jest karkołomny. Ina prosi o opuszczenie siodełka, by mieć kontakt z asfaltem.

Sprawdzamy stan hamulców.

Ruszamy.

Co kilka zakrętów zatrzymujemy się, żeby wychłodzić hamulce. Obręcze kół są gorące, chwile zajmuje ich schłodzenie. Po kilkudziesięciu serpentynach docieramy do wioski Masca. Oglądamy ją z góry. Nosi podobno miano Machu Picchu Europy.

Potem znowu wspinamy się w górę. Trochę to słabe przy nastawieniu się na zjazd ☹. Po srogim podjeździe znowu zjazd w dół. Nie cieszymy się nim zbyt długo. Kolejny wspin, kolejne ponad 100m w pionie. Nic nie jest w stanie mam zgasić uśmiechów na twarzach, nawet pokropujący deszcz ani wzmagający się wiatr.

Do momentu, gdy dojeżdżam do przełęczy Mirador Altos de Baracan i wyjeżdżam zza skały. Tam dostaję tak silny podmuch wiatru, który stawia mi rower w pionie, omal nie doprowadzając do upadku na plecy. Ratuję się zeskoczeniem z roweru i szybkim „przyziemieniem”. Z wielkim wysiłkiem udaje się nam schować po drugiej stronie drogi, za skałą. Dopiero teraz zauważamy tam pieszych turystów, ubranych w kurtki, czapki i powtarzających pod nosem, po hiszpańsku, że jest niebezpiecznie (!).

Uśmiechy nam gasną. Endorfiny i adrenalina zamieniają się powoli w strach.

Co dalej??

Licznik wskazuje 16-17 stopni i ten wiatr (!), a my – koszulki z krótkim rękawkiem, krótkie spodenki i rozgrzani niemal do czerwoności.  Obserwuję przemieszczająca się chmurę i całe załamanie pogody, postanawiamy poczekać kwadrans. Chmura dość szybko się przesuwa, wiatr – zgodnie z oczekiwaniami zaczyna trochę słabnąć. Żeby uniknąć wychłodzenia, postanawiamy powoli ruszyć. Najpierw powoli, na piechotę, pchając rowery kilkaset metrów, potem nieśmiało wsiadamy i zaczynamy w ślimaczym tempie zjeżdżać. Sytuacja się stabilizuje. Wiatr staje się bardziej przewidywalny, co pozwala na bardziej swobodny zjazd. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się „na łyk” i z zaskoczeniem, na podstawie licznika stwierdzamy, że jesteśmy wciąż na wysokości ok.800m!!!

Na szczęście wiatr już nie jest tak dokuczliwy i możemy w miarę normalnie jechać. Dłuuugi zjazd sprowadza nas w okolice oceanu a zarazem w okolice naszego najbliższego noclegu. Docieramy do miejscowości Calleta de Interian.

Zakupy, dojeżdżamy do wcześniej zarezerwowanego noclegu i po kąpieli i spacerku po okolicy udajemy się na w pełni zasłużony odpoczynek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *